czwartek, 14 czerwca 2012

tydzien

 jeszcze nie mina, ale juz wiadomo, ze weekend bedzie krotki, albo raczej dlugi, niemaz zapowiedzial, ze w sobote bedzie pracowal, choc w zeszla byl w pracy i wypadalo by miec wolne, i nastepna tez, tu sie krzywie, bo to zdecydowanie lekka przesada pracowac 3 soboty z rzedu...
a za nami dosc hmm, niefirtunna niedzielna wycieczka na governor's island, bylo garaco, bardzo goraco. wyspa ma charakter, ze tak powiem artystyczny, sa tam roze wystawy sztuki wlasnie jakiej? bo ja sie nie znam, ale chyba mozna powiedziec ze awangardowej? byl np pan ubrany w kilka biustnoszy z czego jeden mial zapiety ponizej pasa, miseczki na posladkach, a na tych biustonoszach cala masa kolcow???? byla pani ubrana w kawalek bialej dermy, stala na podescie i mozna bylo ja malowac, znaczy i pania i derme. zosia sie nie odwazyla, pomalowala tylko kawalek trenu jej sukni. byla karuzela na 2 dzieci, w szczerym sloncu na samym srodku laki. byla zepsuta maszyna do lodow, znaczy sie moze wcale nie byla zepsuta, ale wole myslec, ze to maszyna zawiodla, a nie brak mojej i ani wiedzy na temat kupowania produktow w automatach, ze juz nie wspomne o magicznym stukaniu karta, bo nie wiadomo bylo gdzie ja wsadzic...
byl trawnik z bialej pianki, szachownica z figurami w ksztalcie dloni? tak, raczej tam nie wrocimy...



a ci panowie na szczudlach, to akurat fajnie grali



artysta ;)


ale o co chodzi?



 adam nauczyl sie kopac pilke, znaczy sie lat po boisku i kopie ja przed siebie, czyzby transkontynentalny wplyw euro?
zosia nauczyla sie wspinac na rozne wysokie drabinki, codziennie wymysla nowe figury, cieszy ja to bardzo



adamowi tak srednio szlo ;)


marta zrobila nam smaka na czekoladowe play-doh. wiec i my zrobilismy. bardzo apetyczne musze przyznac. az sie nam prawdziwych czekoladowych ciastek zachcialo, ale niestety ktos zepsul mi wage, ponoc krasnoludki, wazyly sie nawzajem i zepsuly...z ciastek nic nie wyszlo, bo ja na oko nie potrafie piec ;(



a dzis w drodze z parku kupilam w lumpeksie perelke, znaczy sie ksiazke, the 12 days of christmas roberta sabudy, za 2 dorary!!! to sie nazywa okazja!




bylo kilka nowych dan na stole
farfalle w sosie carbonara, no nie dalam rady, musialam sobie i adamowi swiezych pomidorow dorzucic, a na drugi dzien jak to powachalam, to o malo nie zemdlalam, mialam wrazenie ze patelnia na amen mi tym sosem przesmiardla...
ale byla tez pyszna zapiekanka z lososiem jamiego olivera:


ola by pewnie padal z oburzenia, w sklad przepisu wchodzi poltorej szklanki 'light cream' najpierw odmiezylam zwykla smietane, a potem cos mnie tknelo, ze moze chodzi o kremowke? odjelam czesc smietany, uzupelnilam kremowa i wyszlo przepyszne, a co to jest light cream dalej nie wiem.

zrobilam swoj pierwszy apple pie, ola sie ze mnie smieje, ale to nie jest jakis tam placek jablkowy, to jest apple pie, kwintesencja amerykanskosci w mim wykonaniu ;) nie pominelam (co mi sie zazwyczaj zdarza) sporej ilosci soli w ciescie. i dobrze, dzieci od razu wyczuly, 'mmmm, mamo dobre to slone ciasto!' i byly pyania po co naciecia i skad para i dlaczego moze wybuchnac jak wulkn ;)

jednego dnia odwiedzilismy slowakow, czyli riska i jakuba, na dworze lalo, ale stwierdzilam, ze tak szybko ostatnio nam sie w tamte rejony jezdzi, ze moze i tym razem dojedziemy w 15 minut? jak bardzo sie pomylilam, podroz zajela nam dobra godzine, na drugim przystanku zosia miala kryzys, bo ilez mozna skakac po kaluzach i spierwac piosenki i chodzic po murku???? znalazlam w torebce male balony, dmuchalismy je i siadalismy na nich, az wszyscy przystankowicze zagladali co tak strzela ;) a u lucji porzed domem rosna wisnie, calkiem juz dojrzale. alez mi smakowaly, 10 lat ich nie jadlam! takie mokre od deszczu, mmm. adam skosztowal i zacza od razu pluc, niedojrzale, krzyczal po swojemu.

a moja mama przypomniala mi ze to juz 10 lat, okragle 10 lat emigracji...
5 mieszkan (wszystkie 5 do bani, ha ha ha)
2 prace (nie licze tego jednego dnia w deli, za ktory nikt mi nie zaplacil)
2 koty, z czego juz tylko 1 zostal
2 najukochanszych amerykanskich dzieci
1 polski niemaz
miliard zdjec
cala glowa planow na przyszlosc, marzen jak to kiedys bedzie ;)

kiedys przeczytalam, ze warto napisac swoje marzenie, ze to pomaga w spelnieniu, raz kozie smierc, napisze!
marze o domu oczywiscie ;) na wsi, z ogrodem i hustawko na drzewie. z czerwonymi drzwiami i meblami ze skrzynek po jablkach. zeby byl stary, zeby mial dusze. w oknie rosly pelargonie, zeby w doniczkach pachnialy ziola, zeby rosly tam drzewa owocowe, krzaki porzeczki i agrestu. zeby byl pelen weekendowych gosci, zeby przyjezdzal do dzieci dziadek z babcia i ola z kuba. zebym mogla zrobic im apple pie, taki prawdziwy amerykanski, zebym mogla zobaczyc, przytulic tych wszstkich za ktorymi tak strasznie tesknie...no i sie rozbeczalam, wiedzialam, ze tak bedzie...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz