piątek, 31 sierpnia 2012

z jak zosia

potrafi sie juz sama rozhustac doskonale wysoko, ale jeszcze czasami prosi o pomoc, a ja lubie hustac wysoko hustac. na szczescie nikt sie nie boi. czasem widze jak w gorze wysoko podskakuja im tylki, jak daleko sa od siedzenia i przypominam sobie jak sama sie hustalam i choc troche sie balam, mimo wszystko uwielbialam to zajecie. coniektozy potrafili na okolo, podziwoalam ich odwage, sama az tyle jej nie mialam.
a zosia jest niesmiala, czasami do granic mojej wytrzymalosci. uparta. zamyslona. taka jeszcze mala a mysli i mysli i roze rzeczy przychodza jej do glowy. potrafi prawic komplementy, uwaza, ze ladnie wygladam w swojej zielnkawej sukience, coz, mam odmienne na ten temat zdanie, wczoraj powiedziala bratu, ze bardzo jej sie podobaja fryzury potworow, kotore namietnie od kilku miesiecy rysuje. wszystkie sa takie same, wrecz identyczne, nie tylko fryzury, cale potwory.
sama rysuje dziwne rzeczy. wczoraj troche sie 'zezloscilam' na widok kolejnego placu zabaw, drabinek i labiryntow, wyrazilam swoja opinie, zaraz mi przyniosla rysunek kwiatka i piekny domek, dzis malowala kwiatkami, domalowala im palcami lodygi, a potem wszytskie obrysowala, czyli ponownie wyszlo cos na ksztalt kwiatowego labiryntu  ;)
nie jest wylewna. sa 2 osoby na tym swiecie, ktore sama swobodnie zlapie za reke. ja i niemaz, adam sie juz do tej grupy nie zalicza, chyba ze przechodzimy przez ulice.
boi sie fajerwerkow, w ogole nie lubi jak jest glosno, ciegle nie moge jej namowic, na jakies 'pozalekcyjne' zajecia.
nie zna sie na zartach, hmmm, to mnie martwi, znac sie na zartach wazna rzecz...
potrafi sie swietnie bawic i z chlopakami (adrian, olaf) i z dziewczynami (bianca, olivia, wiktoria) jest jeden warunek, nie lubi jak ktos jej obcy sie do nich dolacza. trudno je przychodzi nawiazywanie nowych znajomosci.
uwielbia sie wspinac na drzewa, przebierac lalki, zawijac pluszaki w szmatki, ogladac ksiazki. jak przynosimy z biblioteki stos, wiem, ze mam ich na conajmniej pol godziny z gowy. akurat, zeby jakis obiad sklecic.
nie jest latwa, trudna z nia o 'trudnych rzeczach rozmawiac, ale nie poddaje sie, ponawiam,  az sie czegos waznego dowiem. to dzieki niej jestem lepsza osoba, mam zrozumienie, dla innych, podobnych do niej dzieci, ktore nie mowia wierszykow na zawolanie, nie potrafia tanczyc przed publicznoscia czy mowic dziendobry. te wszystkie dzieci kiedys dorosna, beda mialy swoje dzieci, lub nie, jedno jest pewne, beda zawsze do nas samych troche podobne.








czwartek, 16 sierpnia 2012

who needs papertowels???

no moze nie do konca...;)
(tytuowe haslo z pieknym zdjeciem scierek gdzies na stronie ikei widzialam)
adam mnie zmobilizowal do czegos fajnego. od jakiegos czasu walcze z nim, zeby nie wycieral sie przy jedzeniu w bluzke. swoja bluzke, ta, ktora akurat ma na sobie. nie chcial sie wycierac papierowymi chusteczkami. wolal kuchenna sciere. sredni wybor, bo ta jest czysta tylko w chwili jak wyciagam ja z szuflady.
wiec uszylam nam wszystkim chusteczki do obiadu. w zasadzie to przerobilam, kuchenne na obiadowe ;) zosia oczywiscie uzyla ja po swojemu, poscielila na krzesle i na niej usiadla...

czy ja juz pisalam, ze uwielbiam przerabiac ;)



all in a day

by cynthia rylant

a day is a perfect piece of time
to live a life
to plant a seed,
to watch the sun go by.

a day starts early,
work to do,
beneath a brand-new sky.

a day brings hope
and kindness, too...
a day is all its own.

you can make a wish,
and start again,
you can find your way back home.

every bird and every tree
and every living thing
loves the promise in a day,
loves what it can bring.

there is a faith in morningtime,
there is belief in noon.
evening will come whispering
and shine a bright round moon.

a day can change just everything,
given half a chance.

rain could show up at your door
and teach you how to dance.

the past is sailing off to sea,
the future's fast asleep.

a day is all you have to be,
it's all you get to keep.

underneath that great big sky
the earth is all a-spin.

this day will soon be over
and it won't come back again.

so live it well, make it count,
fill it up with you.
the day's all yours, it's waiting now..
see what you can do.


ilustracje w tej ksiazce sa wyciete z czarnego papieru. za kazdym razem patrze na nie pelna podziwu, ze mozna idealnie 'wyciac' wiersz. nie mam tej ksiazki na polce, ale jest jedna z tych ulubionych. co jakis czas wypozyczam z biblioteki.

to juz niedlugo. cos nowego a zarazem starego w naszym zyciu. deczja podjeta. zosia nie bedzie szla do zerowki.
bedziemy sie uczyc razem. powoli, w pizamach, w kaloszach, w parku, w domu. przy sniadaniu i obiedzie. czytac na glos, pisac po cichu, malowac, rysowac, biegac, skakac. miec czas na wszystko co lubimy. byc razem.






poniedziałek, 13 sierpnia 2012

taka jestem swietna

na wszystkim sie znam, a ziol to nawet nie wacham ja kupuje, bo po co, ze o czytaniu etykietek nie wspomne...eh....
wczoraj w TJ stwierdzilam ze skoro rozmaryn w pudelku kosztyje prawie 2 doalry, a w doniczce 3 to nie ma sie co zastanawiac, tylko doniczkowy kupic. w aucie jakos tak na niego spojrzalam 'innym' okiem. juz w sklepie wydawal sie byc troche wybujaly...dotykam go, o kurcze lekko klujacy, wacham reke, to nie rozmaryn!!!!
najgorsze, ze nie wiem co to. ani tymianek, ani oregano, zapach pomiedzy jednym a drugim. poddaje sie czytam plakietke. wineter savory???? a coz to takiego???? pomogla wikipedia. to czubrica. kiedys o niej slyszalam, ale nie widzialam wczesniej ani doniczkowj, ani suszonej. to ponoc bulgarski przysmak. no nic, 'bedziem' przyprawiac miecha jakies...moze do leczo dodac toto...
maja jak zwykle kreci sie kolo wszyskiego zielonego. a latem ciagle cos w wazonie stoi. nie skosztowala jeszcze, ale co rusz wskakuje na stol i sprawdza czy sie odwazy...

niedziela, 12 sierpnia 2012

pracowita sobota i plazowa niedziela

nie pojechalismy na kemping. tchorze. pogoda zupelnie sie nie sprawdzila. zupelnie. ale z drugiej strony jechac na kemping na jedna noc to troche meczace. ale jestem pelna wiary, ze jeszcze w tym roku pojedziemy. kto wie, moze wiecej niz raz.
a sobota byla bardzo pracowita, bo bylismy w ulubionym sklepie. adam ma nowe lozko, a ja nowe polki, bo polka to powinna miec na drugie ;) a pudelko na nazwisko: barbara polka pudelko ;) nawet by sie rymowalo. niemaz kochany montowal wszytsko caly dzien i gdybym dobrze to wymierzyla, to by skonczyl, ale troche sie przeliczylam...


stare lozeczko stoi teraz i rozne rzeczy sie w nim dzieja. zosia taka sobie zabawe znalazla:


bylo tez wiezieniem, klatka i lodzia i kto wie czym jeszcze. stary materac zostawiamy do skakania, a rame moze uda sie komus sprzedac.
byly tez MALE zakupy w whole foods, nie ja kupowalam dodam, nie potrafie tam pieniedzy wydawac, swedzi mnie reka. ale taki jeden to potrafi, zero swedzenia! poszedl oddac piwo, ktore kupil dzien wczesniej i nie za bardzo mu podeszlo. okazalo sie ze prawo nowojorskie zabrania oddawania alkoholu. wrocil wiec z piwem i cala torba owocow. prawdziwych brzoskwin z NJ w pozadnym futerku, kotre sie nawiasem mowiac zupelnie zmywa pod woda. pamietam, ze babcia zosia za nimi nie przepadala, mowila ze zamszu nie jada. zawsze w sierpniu babcie zosie wspominamy, choc powinnysmy w listopadzie...
a o takich owocach:


nawet nie snilam, bardzo mnie kots milo zaskoczyl. uwilbiam porzeczki, kazde. czarne byly najlepsze u nas na dzialce, a czerwone u babci janci, z boku domu, takie wielkie krzaczory, najlepsze prosto z krzaka, troche przykurzone, z resztkami pajeczyn...

dzis byismy na 'naszej' plazy. trafilismy na odplyw. idealna do rysowania plaza ciagnela sie w nieskonczonosc. zosia rysowala wielkimi muszlami, ukladala wzory z mszli i wodorostow. adam caly szczesliwy biegal w ta i z powrotem, wygrywal z wszystkimi falami. uzbieralismy cale wiaderko roznych skarbow. moze jutro cos z nich zrobimy fajnego...zosia skakala z tata przez fale, ktore i tym razem byly ogromne.
a ja jak zwykle obserwowalam wszystko dookola, samoloty nad glowami, ocean, wydmy...no i ludzi oczywiscie. takie jedne 2 panie rozlozyly sie tuz obok nas i przez godzine nie przestawaly rozmawiac. dobrze ze w pewnym momenie poszly sie wykapac. niesamowie, ze mozna tak ciagle gadac i gadac...
adam zauwazyl ze jeden pan nie byl 'golasem'. prawda ubrany byl od stop do glow.

czy to ostatni taki dzien na plazy? czas pokaze.

piątek, 10 sierpnia 2012

pourodzinowo

jest duzo nowego do sprawdzenia, pobawienia. adam pieknie dawal zosi kolej przy kazdej nowej zabawce. a zosia dala rade z nawalem rzeczy dla niego. nie jest to latwe, ale mysle, ze to dobra lekcja zycia. zniesliscie ja swietnie. przyszedl w koncu robot od babci, dziadka i cioci. jakis czas przed urodzinami babcia zapytala adama wprost, co by chcial dostac. a adam uderzyl z grubej rury i powiedzial: rower!
no taki prezent z polski slac nie za bardzo, wiec poprosil o robota na pilota. jeszcze takiej radosci z jakiejkolwiek zabawki nie widzialam u niego. robot jedzie prosto, kreci sie, swieci, keca mu sie oczy i jeszcze po robociemu cos nawija, czego wiecje trzylatkowi trzeba???




bawilismy sie tez nowymi samochodami, ktore mozna rozkladac na czesci a potem bez wiekszego problemu skadac w calosc. klockami do ukaladania bawila sie bardziej zosia, bardzo dumna, bo zaczela od najtrudniejszej opcji i sie udalo ;) nowa gra planszowa tez sie spodobala, zwlaszcza ze grajac mozna byc huckle, lowlym, albo na przyklad hilda (zosia zawsze chce zebym byla nia wlasnie, hipopotamica, nie wiem, cos insynuuje??? ;)






byly tez zabawy bezzabawkowe. trzeba bylo najpierw spakowac plecak, a potem mozna bylo wsiasc do szkolnego autobusu. w autobusie mozna cztac, tak zarzadzila kierowniczka zofia ktora moze kiedys kierowca zostanie, bo bardzo lubie 'kierowac' ;)  byly 2 podejscia do tej zabawy. pierwszego dnia sie nie udalo, bo zosia za dlug pakowala plecak (czego tam NIE bylo...) wiec zniecierpliwiony adam wsiadl do autobusu sam, tragedia....ale na drugi dzien sie udalo, zosia sprezyla sie z pakowanie, a adam poczekal na siostre ;)



juz kiedys pisalam, ze po drodze do parku mijam 2 sklepy z rupieciami, takie lumpeksy, tylko w wersji 'department store' nie wiem jak taki sklep ze wszytkim procz jedzenia sie nazywa po polsku...;( tak wiec w tym tygodniu kupilam jeden emaliowany kubek na kemping, piekne tacke w slonie oraz zakup najlepszy czyli polly pocket. za wszytsko zaplacilam 4 dolary, dodam tylo ze pan wlozyl mi to do torby wielorazowego uzytku. wiedzial ze pastikowych zasadniczo nie uznaje, bo dosc czesto  tam bywam. o kurcze. wiedzialm, ze to strzal w dziesiatke z ta laleczka. i taka na czasie, bo to zestaw plazowy. za pierwszym razem bawila sie godzine, potem z adamem kolejne 30 minut. dzis rano tez z godzine albo i dluzej. lubie takie sklepy. moja mama wzdycha i przewraca oczami jak jej opowiadam, poprosilam ja o kubek emaliowany, jakis stary ladny, malowany. an etsy kosztuja z dyche plus 6 przesylka, lekka przesada moim zdaniem.



w zwszlym tygodniu adam znalazl mi w tym samym sklepie piekne dzinsowe buty na obcasie. zupelnie nowe, 7 dolarow, nawet sie nie zastanawialam, zwlaszcza ze synek  mi je wybral. tylko gdzie ja je zaloze, bo przeciez nie do parku...hm.....moze do ikei? ;))))) taki jeden maly duzy czlowiek, ma 3 tatka, ale wyglada na 4, zdecydowanie potrzebene mu szersze lozko (ciagle spi w lozku zrobionym z lozeczka, dodam przy okazji, ze coraz czesciej przesypia cale noce ;)

byly tez w tym tygodniu jedzeniowe nowosci. bardzo lekkie i delikaten placki ze swiezej ricotty z pikantna salatka pomidorowa. zrobilysmy tez z zosia cytrynowy sherbet z przepisu jamiego o. w koncu dowiedzialam sie co to takiego sherbet. to sorbet z dodatkiem czegos kremowego. zosi smakuja, mi tak srednio, za bardzo cytrynowe. adam zupelnie nie dal im rady. troche je wczoraj wieczorem przerobilam. dodalam rozpuszczona w mleku biala czekolade. zobaczymy co adam na to powie.




odwiedzili nas tez sasiedzi. czywiscie nie raz , lecz 2 razy ;)

adam i jego best buddy czyli olus:


mamy jutro jechac na kemping, ale nie wiem, czy cos z tego bedzie, bo pogoda burzowa bardzo sie zpowiada.

milego weekendu wszystkim!

wtorek, 7 sierpnia 2012

uwaga robaki!

pelno ich bylo. prawdziwych, plastikowych, zelkowych...
fajne byly te urodziny, podobaly mi sie. bylo wszytsko co adam lubi.
goscie, goscie i goscie! malo gosci??? nie, a w sam raz, tak sie u nas na wsi mowilo ;)
na dobry poczatek ania i krzys przyjechali nam pomoc. czyli zaniesc wszystko na gore, rozpalic grila pokroic do trzeba, stoly nakryc, ozdobic, wielkie dzieki kochani!
potem pozostali goscie zaczeli przybywac (oskar z rodzina oraz liczna rodzina kasperskich) i zaczelismy sie bawic. ozdobilismy platkami papierowewe korony z papieru ktory niamaz kiedys z pracy przyniosl. bardzo mi sie ten czerwonawy papier podoba.


potem trzeba bylo sie posilic. zrobilismy ziemie z optluczonych ciastek oreo (ah, ten stukot 8 mlotkow roztrzaskujacych ciastka w drobny mak, te miny skupione!) potem troche nawozu, czyli czekoladowego puddingu i mozna bylo powkladac do srodka robale. no i konsumowac oczywiscie. chyba tylko olivia i zosia zdolaly zjesc do konca.







zaslodzeni i zarobaczenia do granic mozliwosci naszykowalismy sloiki (ktore od jakiegos czasu kolekcjonowalam, bez okreslonego celu) i poszlismy szukac robali.



pierwsi poszukiwacze pobiegli slusznie do dziury w ziemi w ktorej bylo plastikowe pudelko wysmarowane syropem z agawy (ktore zmontowal niemaz)


byly tam prawdziwe robale. musialam ich naprowadzic na drzewo z pajeczyna. tam marta ukryla male plastikowe robaczki. zbieralismy pensetkami, zeby bylo ciekawiej.




potem kazdy dostal swoje pudeko z ryzem i mozna bylo robaczki do niego wypuscic. chyba nikt sie tym bardziej nie bawil niz oskar. nawkladal tam cale mnostwo skarbow, naklejek, patykow, kamykow...


potem odrysowalismy robaki na torebkach, ktore uszylam ze starych zaslon.

i trzeba bylo tort wyciagnac bo towarzystwo zaczelo sie powoli rozplywac. tort tez mial w sobie robaki, na ktore coniektorzy juz nie mogli patrzec: 'o nie znowu te robaki!'.



chyba bylo bardziej duszno niz goraco. ja ciagle nazekalam, ze mi wiatr wszystko psuje, a dziewczyny dziekowaly za ten wiatr, ktory procz tego ze zwiewal, to chlodzil nas przyjemnie. na szczescie udalo sie choc raz zapalic adamowi swieczki. przez moment stracilam nadzieje. juz myslalam, ze sie nie uda.
a co jedli dorosli?
nie jedli mojego coleslaw, i wcale im sie nie dziwie ;)
zjedli za to hamburgery z pysznym, aczkolwiek ciut za ostrym sosem BBC ;) z tego przepisu i moja autorska salatke z fasolki szparagowej, ktora nie byal taka jak byc powinna, ale dala rade.

tak, to byl fajny dzien. zwlaszcza ze goscie z bardzo daleka przyjechali po imprezie do nas. odswiezyc sie prawda, odpoczac, zjesc, pogadac, a co najwazniej to pobawic. wyjechali o 8. na sam poczatek prawdziwej burzy z piorunami i oberwaniem chmury. na szczescie dojechlai do domu cali i zdrowi.
dziekujemy, ze z tak daleka do nas przyjechaliscie.

bym zapomniala
na koniec imprez wybralam sie z dziewczynami (zosia, alicja i olivia) do toalety na siku. w drodze tam (szlysmy po trawniku) oliwia rzuciala haslo: 'don't step on the grass!' i rozsmieszyla mnie do lez. skoczylysmy za to we 4ke przez rowek. wysadzilam 3 panny na 3 rozne toalety, jedna zrobila, druga probowala, a trzecia zawolala: 'ciocia basia, zrobilam kupe!' dodam, ze to nie pierwszy raz drugi numer mi wyciela! a jak wrocilysmy, wszytsko bylo juz posprzatane i mozna bylo udac sie do aut ;)

w aucie zapytalam zosie, co sie jej najbardziej podobalo (adam zasna zanim niemaz silnik odpalil), a ta mi odpowiedziala pytaniem: 'a dlaczego adas plakal jak bawilismy sie w ciuciubabke?' a jak jej wyjasnilam, ze nie dosc, ze nie odpowiedziala na moje pytanie to jeszcze wrocila pamieca do tego malo przyjemnego incydentu, to stwierdzila, ze kurka sie jej najbardziej podobala. piknikujacy niedaleko nas hiszpanie, mileli ze soba 3tygodniowa kurke o imieniu vivian, ktora trzymaja jako zwierze domowe. zapytalam, czy kurka sie juz niesie. panie z szerokim usmiechem odpowiedzialy ze to jeszcze baby ;)
oj barbara, barbara...;)
a w domu adam powiedzial, ze najbardziej podobal mu sie torcik ;)

zabraklo czasu na czytanie. znaczy mi zabraklo, bo dzieci sobie poradzily.


mialam im przeczytac kilka niezmierni ciekawych faktow o karaluchach (zyje miesiac bez jedzenia, moze wstrzymac oddech na 40 min, zyje jeszcze 2 tygodnie po utracie glowy!!!), czarnej wdowie (ktora zostaje wdowa po zjedzeniu meza, a raczej mezow, bo dosc czesto nia zostaje), switeziance (czyli wazce, slusznie porownanej do alfa romeo, samce maja na siusiakach specjalne szczoteczki, ktorymi wymiataja z samic nasienie innych samcow i wpuszczja swoje ;) strzelu bombardierze (centymetrowym zuczku strzelajacym trujacymy babami w oczy wroga), zuku gnojarzu (pieknym czarnym lsniacym, mieszkajacym w kupie, ktora zasadniczo jest tylko przezutym jedzeniem i nie ma w niej nic obrzydliwego, really????) czy swietlikach (ponoc kiedys lapano je w sloiki i uzyano jako latarek, a nawet rozcierano w rekach ktore potem w nocy swiecily) wszystko z tej ulubionej ostatnio ksiazki.

piątek, 3 sierpnia 2012

moja mama, wasza babci

pielgrzymuje do czestochowy!
ponad 200 kilometrow, na piechote. codziennie spi w namiocie, ktory sama rozklada! idzie juz 4 dni. czyli jest prawie na polmetku. ponoc mial wczoraj kryzys, ale jakos go przetrwala. twarda z niej sztuka!
zosia pytala dlaczego nie polecial tam samolotem ;)
trzymamy kciuiki.
a dzis na obiad bylo babcine jedzenie, znaczy z babcinego przepisu. przesmazone warzywa (marchewka, fenkul, papryka, cukinia, ogorek i kalarepa) zabraklo tych 2 ostatnich, ale i tak wyszlo pyszne. potem troche rukoli i slodko musztardowego dresingu. do tego cytrynowe piersi.


polecamy!