wtorek, 19 lutego 2013

dzien prezydenta

zacza sie od amerykanskiej uczty, frytki z playdoh na sniadanie ;)
te rozne narodowe swieta, na ktore kiedys zupelnie ne zwracalam uwagi, sa dla nas teraz zrodlem inspiracji do nauki o panstwie kotrego ucze sie razem z wami kochane dzieci, bo ja moze tu jestem 10 lat, ale i tak jestem 'nietutejsza'


tak wiec uczyslismy sie w miare mozliwosci wszyscy czegos nowego. adam zacza wykazywac male bo male, ale jakies tam zainteresowanie literami, prawda. walna jednego dnia na kartce wielkie piekne A i smie trwierdzic, ze to znaczy adam. wiec zaczelam go wyprowadzac powoli z bledu. w zeszlym tygodniu mielismy swietna lekcje alfabetu. bardzo sie wszytskim podobalo. no i tak od czasu do czasu, zeby nie przedobrzyc, wprowadzamy literki do adama zestawu w ktorym tymczasem tylko A i Z  sie znajduje.
P i for president
P is for penny
a tu adam od siebie, mysle ze nie do konca wiedzial, ze to tak jest, bo przeciez mial przed soba kupke centow, powiedzial z powaga:
P is for pieniazek!!!!!!
tak adasiu masz racje!!!


potem budowalismy z klockow ktore nazwe swa wziely od samego prezydenta lincolna. czyli linkoln logs, bo wlasnie w domu z takich bali ten wazny prezydent mieszkal. jakos ciezko zbudowac nam bylo dach, instrukcja gdzies sie zgubila, powiem wam, ze te klocki wcale nie sa takie proste jak by moglo sie wydawac...

po obejrzeniu zdjec pana washngtona, zosia stwierdzila, ze on jest na tym papierowym pieniazku. polecialam cala szczesliwa do portfela, bo przeciez gotowke, to ja zwsze mam, moze nie powinnam tego pisac ;), zagladam, a tam pustka, nawet jednego prezydencika, zadnego!!! wielki to byl zawod...

no ale mozna bylo pana pierwszego prezydenta narysowac ze zdjecia z komputera. wyszedl nam chyba ladniejszy niz w rzeczywistosci. adam dojrzal, ze ma takie same niebieskie oczy jak on! ja widze podobiensto do adama fryzury sprzed tragicznego ciecia. zosi sie podbalo, ze mial na zdjeciu rozowe policzki.



adama praca z moja mala pomoca oczywiscie ;)

walisztynki

tak niemaz od zawsze na walentynki mowi. napisze wam co od niego kiedys dostalam, bo wydaje sie to byc na dzis dzien nieprawdopodobne, on sam niedowierza, ale ja to gdzies w polsce w jakiejs szufladzie mam i kiedys to wyciagne i mu pokaze. to bylo pudleko z rafaello, takie male, w srodku byly 3 czekoladki. zapakowane bylo w piekny zolty papier, a do papieru przyczepione bylo jak to w walentynki serce, czerwone serce ktore sam zrobil, otwieralo sie je, a w srodku bylo kolejne mniejsze serce ktore tez sie otwieralo i pod tym malym serduszkiem bylo cos napisane ;) to bylo jakies hmmmm 16 lat temu. wtedy serca sie samemu robilo, tak jak i teraz. zosia zrobila dla kazdego rysunek, rozne to byly prace, tato dostal narysowany plan mieszkania, sam jest tez na rysunku, siedzi przy stole, a przed nim otwarty komputer ;) spora czesc rysunku zajmuje lazienka w pleni wyposazona, nawet papier toaletowy na scianie wisi. ja dostalalam rysunek placu zabaw na ktorym jest sporo serc, a adam rysunek w ksztalcie serca na ktorym jest on sam i zosia, bardzo pasowaly do nas te reyunki.
adam mial w przedszkolu 'walentynki' tak mowil. nie przyniosl do domu zbyt wielu slodkosci, kilka rzeczy doslownie. wyja wszystko, zosia patrzyla jak sroka na brata slodkie skarby. a potem stwierdzil, ze trzeba bedzie sie podzielic! oh, mowie wam, ten moj adas, serce mi mieknie na sama mysl o nim, on jest naprawde dobry, w doslownym tego slowa znaczeniu.
dzieci juz czekaja na jakies walentynkowe jedzenie. w tym roku nic wielkiego, troche czekolady na sniadanie, na lunch mac and cheese domowy, ulubiony, dawno nie robiony przyozdobiony pomidorowym sercem. na podwieczorek kanapki z jablek posmarowanych maslem orzechowym z rozowa posypka, a na koniec dnia ulubiona zupa brokulowa z grzankami, zupelnie nie walentynkowo, ale ulubiona wszystkich, zaraz po rosole, a moze nawet przed ;). jak bym mogla zapomniec, byl i deser, pudding z chii??? tak sie to odmienia??? jestem oficjalnie uzalezniona od tego mega zdrowego deseru, dzieci tez powoli uzalezniam. nastepnym razem zrobie wam zdjecie, choc nie wyglada az tak dobrze jak samkuje ;)
wieczorem niemaz przyniosl tulipany dla mamy, czekoladki dla wszystkich i szczotke do wlosow dla zosi ;)





a tak z innej zupelnie beczki to troche smutny byl to dla nas tydzien. duzo sie dzialo. juz w niedziele zaczelam podejzewac nadchodzacy koniec czegos, co dopiero sie zaczelo, czym dopiero zaczynalismy sie cieszyc, a co odeszlo zbyt szybko. moze nie bylo dla nas, moze nie byl to odpowiedni czas, moze nie dali bysmy rady, moze ja za duzo chce. ciegle czegos nowego, ciuchy, dywany, talerze, kredki, farby, obrazki, wiecej zaangazowania od wszytskich ciegle wiecej wszytskiego od wszytskich chce. zapominam jak duzo juz mam. bo miec taka rodzine to skarb. bylam w ciazy, w 8 tygodniu, nie zdazylam sie pochwalic praktycznie nikomu. za szybko zaczelam sie cieszyc, za szybko planowac, wszystko za szybko... mialam przeczucie , ze to bedzie chlopiec, ale w glowie siedzialo imie dziewczynki. nawet mi przez mysl nie przeszlo, ze tak szybko to moze sie skonczyc. przeciez urodzilam dwoje dzieci, bez zadnych ciazowych problemow! nieznane sa wyroki boskie. dziekuje bogu, ze pozwolil mi sie z tym dzieckiem rozstac zanim je poczulam, zanim je poznalam.

sobota, 16 lutego 2013

ten pierwszy

zab wypadl zosi. w poniedzialek, 11 lutego tydzien po szostych urodzinach. to takie dziwnie uczucie, bo z jednej strony ciesze sie ze rosnie, ze jest coraz wieksza madrzejsza, potrafi podejmowac decyzje, potrafi byc sama, lubi byc sama. a z drugiej to jest koniec czegos, nie dziecinstwa, ale te zeby lacza sie z tym wszytskim co w niej male, najmniejsze. pamietam jak dzis, wyszedl jej ten wlasnie zab jak miala 9 miesiecy, dopiero zaczynala raczkowac. pozno, wtedy mi sie wydawalo. teraz wydaje mi sie  ze glos sie jej zmienil, zaczela troche seplenic ;)


na sniadanie byla chalka z miodem, to w ogole bylo bardzo slabe sniadanie. adam plakal, ze nie dostal chalki z nutella, zoska plakala, ze nie moze jesc, bo boli ja zab, a ja mialam swoje powody do placzu, ale o tym innym razem. tak wiec, zrobilam wszystkim kasze manna z CZEKOLADKAMI, powycieralam wszytskie oczy i nosy lacznie z wlasnym i zasiedlismy do sniadania po raz drugi.
a na lunch, byl uwielbiany przez wszytskich rosol (tak, tak, nawet adam lubi i juz nie barwie mu go keczupem, zebyl wygladal jak pomidorowa ;) no i ten wlasnie zabek wypadl przy ktorejs z pierwszych lyzek rosolu ;))))) marchewka byla miekka, makaronu do rosolu al dente nie gotuje ;)
ah, co za radosc. usmiech od ucha do ucha i niewazne ze krew leciala. wazne ze zab byl caly i zdrowy i w pudelku i czekal na wszystkie ciekawe go oczy.
ale to nie koniec historii!
wieczorem zgodnie z panujaca tu tradycja, zosia wlozyla zabek do pudeleczka, a pudeleczko wlozyla pod poduszke. nocy przyszla wrozka zebuszka, zabrala zabek, a zostawila list i pianiazek.
zosia jak sie obudzila i zobaczyla ze zabek rzeczywisce znikna wpadla w rozpacz. pomiedzy kolejnymi spazmami udalo mi sie dowiedziec, ze ona nie chce pieniazka, i ze bardzo teskni za swoim malym bialym zabkiem! no coz, napisalismy list do wrozki z wyjasnieniem zaistnialych okolicznosci, przeprosilismy za zamiesznie i zab nastepnej nocy wrocil do swojej wlascicielki.

nieobliczalna jestes zosiu!

big sweet snow

taki prawdziwy. adam wstal pierwszy i zacza krzyczec ze jest duzo sniegu i prawie kol od samochosow nie widac ;)
no i ponownie na weekend. dzis tez padal, ale znikal zanim dolecial do chodnika. w soboty jemy na snadanie paczki. poprosilam niemeza, zeby przyniosl troche swiezego sniegu wracajac ze sklepu z paczkami. jak mu wyjasnilam po co, skrzywil sie oczywiscie. ale przyniosl!!! zlamal sie ;) polalismy go syropem klonowym, wygladalo to troche malo estetycznie, chyba nie musze pisac jak, ale smakowalo ponoc wybornie. to byl nasz pierwszy snieg z syropem.






potem pojechalismy na gorke. a tam, jak widac, ludzi jak mrowek.


zosia jak nusia w takim tlumie zjezdzac nie chciala. adam jezdzil z tata, a my poszlysmy po alicje. wrocilysmy do chopakow i zbudowalismy hmmm, iglo??? poltorej godziny ciezkiej pracy.








 a potem trzeba bylo isc do domu bo pozno sie zrobilo. adam byl mokry po same kolana. moje nowe sniegowce zdaly egzamin, ani nie zmarzlam, ani nie przemoklam. poszlismy do ani na herbate, a zostalismy na lunch i po lunchu i do domu dojechalismy na 4 ??? a na piata poszlismy na obiad do znajomych rumunow i takim sposobem udalo mi sie w tym dniu nic nie ugotowac ;)

piątek, 8 lutego 2013

piatek

za oknami najpierw troche padal snieg, potem zdecydowanie deszcz, ale od kilku godzin juz tylko gesty gruby snieg. wiatr zwiewa go tam gdzie mu sie podoba. zapowiaja wielkie opady. jutro jeszcze na sanki pewnie sie nie wybierzemy. ma dalej wiac z jakas zawrotna predkoscia no i sypac. w niedziele wiatr ma ucichnac, slonce wyjsc, ale bedzie mrozno. idealnie na sanki, zwlaszcza, ze w koncu kupilam sobie pozadne buty na snieg. a w piatek zawsze jest wesolo. rano adam poprosil zoske, zebu mu klauna na twarzy namalowala. mowisz masz!



od rana czytalismy wypozyczone wczoraj w bibliotece ksiazki. adam znalaz skarb. ksiazke o tym jak sie robi syrop klonowy. ('maple syrup season' a. purmell)
kazda strona tej ksiazki jest piekne, ale najslodsze jest ta, gdzie babcia wola glosno i nie musi sie powtazac:



sprawdzilismy jaki my w domu mamy syrop. kazdy musial oczywiscie skosztowac!. okazalo sie (z etykietki) ze ten sredni, z drugiego w roku zbioru, czyli grade A. fancy grade to ten pierwszy, najjasniejszy i najmniej slodki. trzeci i ostatni to grade B, najslodszy ostani syrop w sezonie. jeszcze taka ciekawostka, z 40 litrow klonowego soku, powstanie 1 litr syropu klonowego! nic dziwnego, ze jest drogi, w zasadzie to wydaje sie byc za tani!
poczatek lutego, to poczatek sezonu dla producentow syropu. skonczy sie na poczatku kwietnia. bardzo bym chciala taki 'sugar house' odwiedzic. nawet myslelismy, ze uda sie nam do vermont w lutym pojechac (ale to bylo w pazdzierniku), kto wie, sezon dopiero sie zacza!


czwartek, 7 lutego 2013

kici kici miau

zosia  dawno zaplanowala, ze szoste urodziny beda kocie. bardzo mi sie ten pomysl spodobal, bo pasuje do zosi i do nas wszytskich. maja wiekszosc imprezy dumnie przesiadziala na wysokosci szafki ktora miala byc barem. na poczatek nakarmilismy ja, glownie w celach observacyjnych, bo potem goscie jedli po kociemu, bita smietane z talezykow i serowe rybki z miseczek jako danie drugie ;) zle ze podalam im to na stole, na podlodze bylo by zdecydowanie wygodniej.
bylo w zasadzie tak jak zawsze, bo cos rysowaliscie, kleiliscie, jedliscie, bawiliscie sie w ciuciubabke,  bylo poszukiwienie myszy w pokoju ktore zgarnely skarb, czyli pudelko lizakow, a jak skarb zostal odnaleziony nawet udalo mi sie przeczytac wam stara ulbiona kocia ksiazke. mozna bylo po polsku bo na urodzinach byla tylko trojka gosci. alicja, viktoria i jakub, ktory praktycznie mowi po polsku choc jest slowakiem ;)
potem byl tort, wiadomo a na koniec cos nowego. cos o co zosia bardzo prosila. piniata, juz chyba kiedys o niej pisalam przy okazji urodzina olafa. tak wiec piniata byla, za mocna, trzeba ja bylo troche naderwac, bo nawet najsilniejszy jakub nie dal jej rady. sama walnelam w nia ze 2 razy, bo wielka chec mialam ;) zosia nie chciala, chyba za duze widowisko sie z tego zrobilo jak na nia. ale po imprezie twardo twierdzila, ze piniata byla jej ulubiona czescia przyjecia. zapytala, czy w dniu jej przwdziwych urodzin mozemy zrobic jeszcze raz??? hahaha, dobre ;) przyjecie przyjecie i po przyjeciu. bardzo milo je bedziemy wspominac!


















chyba wszyscy bez wyjatku sie dobrze bawili, ja nawet sie za mocno nie zmeczylam, nie bylo typowo pourodzinowego balaganu typu przeszlo tornado, zosia byla przez caly czas usmiechnieta, jakub sie wyglupial co dziwczyny bardzo smieszylo, adam to party animal, on kocha takie przyjecia, tanczyl skakal smial sie, uczestniczyl bardzo mocno we wszytskich zabawach. ten chlopak to lubi sie bawic, zwlaszcza ze starszym towarzystwem. przy stole chcial oczywiscie siedziec kolo 'biktolii' bo tak na nia mowi ;)

środa, 6 lutego 2013

dzieci z bullerbyn

wlasnie skonczylam czytac z zosia. chyba kazdy kiedys czytal. pamietam gruby tom oblozony w szaro-brazowy biblioteczny papier z czarno-bialymi ilustracjami. niesamowice wraca sie do ksiazki, ktora sie czytalo w wieku moze 10 lat? nie pamietam, ale mialam jeszcze pokoj z ola, wiec musialam miec kolo 9/10 lat. czytalaysmy tylko przed spaniem. zoska nie mogla sie doczekac wieczoru przez caly czas czytania. nazywa to ksiazka w ktorej dziewczynka opowiada. tyle tam madrosci, tyle tam prawdziwego dziecinstwa.
takie piekne stwierdzenie jak to lasse poszedl do pierwszej klasy, ale ze nie mogl wysiedziec w lawce pani wyslala go do domu, bo jeszcze do szkoly nie dorosl, kazala wrocic za rok i tak tez zrobil. i nikt mu naklejki z adhd nie przykleil, byl poprostu niegotowy i tyle.
jak wyrywaja sobie nawzajem zeby
jak olle ttroszczy sie o swoja mlodsza siostre
jak sie kluca i godza
jak jezdza na sankach i w pewnym momenie tatusiowie zabieraja im sanki zaczynaja zjezdzac i nie chca oddac!
albo jak dziewczyny chodzily do wielkiej wsi na zakupy bez listy i ciagle czogos zapominaly, oj znam ja taka co nie tylko zapominala, a jeszcze pieniadze gubila, albo zakupiona smietane tylko do polowy pelna przynosila, a chleb zawsze mocno nadgryziony do domu docieral. a przy historii o skrzyni medrcow ze sztuczna szczeka prawie sie ze smiechu poplakalam. naprawde polecam powrot do lektory, zwlaszcza jak jest komu na glos czyac. zosia najbardziej podobalo sie opowiadanie o tym jak bawili sie w indian. chodzila potem po domu i wolala do adama 'tanczaca wodo, czy naparzylas herbaty????'. za pare lat pewnie sama przeczyta...

przygotowania

do urodzin trwaly dlugo, bo robilismy wszytsko powoli. ja chyba w kazdym kolourodzinowym poscie pisze jak bardzo lubie ten czas wymyslania, klejenia, szycia. czysta zabawa, jak mozna czegos takiego nie lubic ;)))
zosia namalowala serie kocich glow a ja zszyla ja w urodzinowa girlande, narysowali z adasiem kocio-swinie na balonach, ktore sama w tym bardzo-malo-kocim kolorze wybralam. potem przyklejalismy kotom uszy z tasmy. zostalo sporo scinek, widzialam jak zosia na nie spoglada, tylko nie wyrzucaj mi tych resztek tasmy mamo!!! cos z nich zrobie. no i zrobila dla siebie i dla adasia samoloty, ktore potem lataly i lataly...





adam siedzi na balonie i jest ptakiem wysiadujacym jajko. ktoregos dnia poprosil mnie o jajko, ze chcial by zniesc jajko (swoje jajo ;) i je wysiedziec. mozesze je wyciagnac mamo??? zapytal doslownie. niestety mama nie wszystkiemu podola...;)


mozna powiedziec

ze zima w tym roku dopisala, bo choc dosc oszczednie, to codziennie rano widac nowy snieg na chodniku. jednej soboty bylo go calkiem sporo. udala sie nam bardzo saneczkowa wyprawa. byliscie tacy dzielni, mrozl sciskal, ale dzieci pzeciez mrozu nie czuja, a juz na pewno nie jak jezdza na sankach. ja przemarzlam dosc mocno. sanki kazdy sam pod gorke wciagal, mozna bylo robic na sniegu anioly. tak to byla fajna wyprawa, zakonczona goraca czekolada u ani. ponoc, ja nie pilam, pojechalismy z niemezem na ostatnie przedurodzinowe zakupy, a wy w tym czasie bawiliscie sie w najlepsze z alicja i damianem. ania powiedzial, ze mamy takie grzeczne dzieci, a ja sobie pomyslalam, ze byly bardzo zmeczone po prawie 2 godzinach snieznego szalenstwa ;)









byla jeszcze jedna sniezne sobota po tym, ale tym razem sniegu bylo jeszcze mniej. zamiast na sankach bawilisce sie w jesiennych liscia, prawda. dawno was takich brudnych nie widzialam, szkoda ze nie bylo aparatu...