środa, 31 lipca 2013

kijowa wycieczka

znaczy sie fajna, ale patrze na zdjecia, i praktycznie na kazdym ktos ma w reku kija (czy kij?)!








zaczelo sie fatalnie, i calkiem w naszym stylu, bo my ciegle cos gubimy, wszyscy, tudziez dzieci maja do tego poniekad prawo z powodu mlodego wieku, ale my stare konie??? to juz naprawde przesada.
ja dobrych kilka lat nie moglam znalezc swojego paszportu. uzywalam stary, przedziurkowany, niewazny od prawie dekady. aktualny znalazlam niedawno, zupelnie przypadkiem, kilka dni wczesniej dowiedzialam sie od ani, ze za zgubiony paszport placi sie kare wysokosci 500 dolarow!!! stwierdzilam, ze chyba nigdy nowego nie wyrobie i do konca zycia bede przedstawial ten stary z moja fantastyczna fotograwia na ktorej ma lat zdaje sie 13, a wygladam na jakies 33 ;)))  zupelnie bez celu grzebiac w wersalce. cos mnie tknelo, zeby sprawdzic co tam trzymam. znalazlam stara torebke. okazalo sie, ze schowalam ja z calym wyposazeniem, w kieszeniach procz paszportu byly plastry, gumy, paragony i chusteczki ;) ale nie o tym mialam pisac.
tym razem sebastian cos zgubil, a raczej zapodzial. mianowicie klucz od haka na rower (zeby mozna bylo zaczepic go na dachu auta) tak wiec z wielkiej wycieczki rowerowej zrobila sie mala, bo rower miala tylko zoska. dodatkowo adam mial male zalamanie i przed wycieczka plakal blisko godzine, tez z powodu roweru, aczkolwiek nie swjego. juz prawie nigdzie nie pojechalismy...dobrze, ze prawie, bo nawet bez rowerow bylo bardz przyjemnie. wzielismy dla siebie duze hulajnogi i tu zaliczylismy kolejna wpadke, okazalo sie, ze w tym praku dozwolone sa tylko rowery, inne sprzety kolowe absolutnie nie, pani prawie dala nam za nie mandat...
no ale wycieczka i tak sie udala. widoki piekne, nie przywiezlismy do domu ani jednego kleszcza, a klucz do zamka do roweru da sie dorobic!! hurra!!  a ja mam pomysl, zebysmy sobie kupili maly sejf i trzymali w nim to co najwazniejsze, tylko czy bedziemy pamietali do niego kod, nie daj boze bedzie na klucz zamykany ;)))))

w starym stylu

ironicznie (bo ciegle o czyms zapominam) i doslownie

wybralismy sie do zoo w zeszlym tygodniu. jak wysiadlam z autobusu olsnilo mnie, ze zapomnialam na smierc o kartach wstepu. z nimi wchodze wszedzie za darmo, bez nich kosztowalo by to pewnie ze dwie dychy...sknera sie we mnie obudzila.
przed zoo (jak to w ameryce) byla karuzela, zwykle koniki. w portfelu mialam na szczescie 5 dolarow...starczylo na 2 bilety, sama pojechalam za darmo ;) dobrze, ze wsiadlam, bo adam mial maly kryzys w trakcie. twierdzial, ze bylo za glosno ;) karuzele, nawet te najwolniesze to zdecydowanie nie jego broszka ;)


a kolo karuzeli i tuz przy zoo, jest jeden z najstarszych domow na brooklinie. mielismy szczescie, byl w tym dniu otwarty. mozna go bylo zwiedzac (platne co laska, dobrze, ze zostal mi w portfelu jeszcze jeden dolar
) kopac w ziemi, podlewac grzadki samodzielnie napapowana do konewki woda, nauczyc sie chodzic na szczudlach, skosztowac strasznych kwasidel...cale popoludnie tam spedzilismy, tak zupelnie przypadkiem, a bylo nawet lepiej niz w zoo!












some monsters are different

to ksiazka przelomowa dla zoski. pierwsza ktora przeczytala sama od poczatku do konca. kilka razy!
tak byla przejeta tym wszystkim, ze nie mogla zasnac. kolo 10tej wstala i zapytala, czy moze z niej cos narysowac.
alez prosze cie bardzo coreczko, rysowac mozesz o kazdej porze dnia i nocy!!!!



ta ostatnia niedziela...

i tym razem wybralismysie w okolice mostu na brookline. bylam bardzo mile zaskoczona ile tam nowego i milego spacerowania jest. bardzo pozytywnie sie nabrzeze brooklinu zmienilo.







to byla nasza ostatnia wspolna wycieczka. nie powiem, troche mi smutno jak na te zdjecia patrze.
milo bylo miec wieczorem towarzystwo do wina i wspominek, ale najmilej wspominam sniadania, udawalo sie nam wszytski siasc przu jednym stole, cale 6 osob, ciasno bylo i najmilej. bedziemy tesknic za goscmi. bedziemy marzyc, ze kiedys to my ich odwiedzimy i siadzemy przy takim samym stole w takim samym skadzie, tylko na innym kontynecie, w innym kraju w moim miescie....

nie tacy juz mlodzi,a ciagle piekni ;))))

to my przed weselem kolegi niemeza, ktory ma na imie michal, ale wszyscy mowia na niego ...salceson ;)
a kto mu to przyezwisko wymyslil?
jego wlasny ojciec ;)
bardzo bylo nam milo pobyc troche razem




brooklyn bridge

jedno z tych miejsc, ktorych nie mozna ominac jak sie nas odwiedza. nawet nie pamietam kiedy tam poprzednim razem bylismy. trafilismy na remont mostu niestety...
to byla jedna z tych dluzszych calodniowych wycieczek, na ktore zaliczalo sie koniecznie:
plac zabaw
lody
piwo (pod mostem, znaczy sie na, i to jeszcze nielegalnie:)
zdjecia, duuuuzo zdjec
ledwo zywe dzieci w drodze powrotnej, a najpewniej to spiace ;)












kolo samochodu okazalo sie, ze zabralam nie to co trzeba zapiecie do roweru na dach...(niemaz dojechal do nas na most rowerem prosto z pracy) kuba zglosil sie na ochotnika, wrocil do domu rowerem, a reszta pojechala samochodem. okazalo sie, ze byl pierwszy! odwazny jest nie powiem, mi by to pol dnia zajelo, choc mieszkam tu przeszlo 10 lat.


a zeby dzien milo zakonczyc poszlismy do restauracji. tym razem z ewa na sushi. z moich 12 kawalkow zoska zjadla mi TRZY! moze komus sie wydawac, ze to malo, ale jak ktos baaardzo sushi lubi, a za czesto go nie jada to te 3 kawalki, to bylo bardzo duzo. ale ciesze sie, ze jej posmakowalo, no pewnie, ze sie ciesze! oboje z adamem lubia tez japonska zupe miso. a ja lubie restauracje do ktorych ide z dziecmi z przyjemnosca, bo nie musze przeszukiwac menu i zamawiac im kolejnego makaronu z serem, czy nalesnikow z serem czy tortilli z serem ;)

czwartek, 25 lipca 2013

MET

czyli: the metropolitan museum of art.
to byla bardzo goraca niedziela. pojechalismy oddzielnie, bo jeszcze wtedy nie wiedzielismy, ze jakos tam, pokretnie troche zmiescimy sie w naszym samochodzie wszyscy razem. na miejscu okazalo sie, ze zapomnielismy wziac wozka...a wycieczke zaplanowalismy na caly dzien...
najpierw muzeum, jedni sie nudzili inni nie, mi sie podobalo, a zwiedzilisczy jedynie malutka czasteczke tego co tam maja. gdzies tam w glowie krazlo mi pytanie, dlaczego starby egiptu sa w ny???








dla dzieci bylo czytanie w muzealnej bibliotece. piekna ruda pani przeczytala 4 swietne ksiazkie z czego jedna bardzo dobrze znamy, ale rzadne z moich dzieci nie zwrocilo na to uwagi...za duzo ksiazek mamy???? nie, musieli byc zmeczeni, no przeciez MUSIELI!!! bo to byla ksiazka o Gruffalo!
potem jeszcze spacer po central parku zaliczylismy, dla podladowania baterii dzieci dostaly po lodzie. pomoglo na chwilke.





potem juz wszyscy do auta poszlismy razem. adam ledwo doszedl, ostatnia przecznice niamaz juz go niosl spiacego. obiecalam im w tym dniu medale piechura, wlasnie mi sie przypomnialo, ze ich jeszcze nie dostali...