ta sama ulubiona farma na ktorej najedlismy sie pryskanych przepysznych malin i jezyn. narazie zyjemy ;)
tym razem dzwonilam i dokladnie pytalam co mozna zbierac. najbardziej zalezalo nam na plaskich brzoskwiniach.
ala najpierw to niemaz bardzo chcial wyprobowac swoj nowy samolot. calkiem niezle szybowal, aczkolwiek bylam (jak to ja) cala w nerwach, ze w padnie do kurnika i co wtedy????? kury zawalu jeszcze dostana. potem balam sie jeszcze ze nagle gdzies na dole wyskocza jacys ludzie niedajboze dzieci i na ich glowach wyladuja nasza podniebna maszyna. lubie sie bac ;) na szczescie zakonczylo sie bezwypadkowo i poszlismy na brzoskwinie.
zoska byla zalamana, bo tradycyjne byly tak omszale, ze tylko najwiekszy owocowy hardkorowiec dal im rade, czyli adam. no ale po zjedzeniu pojawil sie kolejny problem, brak wody do umycia rak, klejace rece, to cos z czym adam sobie zupelnie nie radzi...tak wiec zawrocilismy i dobrze, bo adam czytsty to adam zadowolony, a poza tym zobaczylismy ludzi na traktorze. przejazdzka byla darmowa, wiec wsiedlismy bez wahania ;) pana traktorzysty chwile nie bylo, ludzie coniekotorzy zaczeli sie denerwowac, az w koncu sie pojawial, african american, z fantastycznym jamajskim akcentrm. ale to jeszcze nic. przeprosil mocna nas czekajacych, ale byl glodny i skoczyl na lunch. usmiech mial jak 100 dolarow. sympatia wylewala sie po prostu z niego. a jak wsiadl na traktor i zacza spiewac boba marleya na cale gardlo to juz nawet ci najmniej usmiechnieci na traktorze zaczynali sie rozchmurzac. wiozl ludzi tam gdzie chieli, opowiadal o farmie, o swojej pracy i w ogole byl niesamowicie zadowolony z zycia. a brzoskwinie byly najlepsze na swiecie.
potem poszlismy jeszcze na jablka, wczesne kwasidla, i na pole sloneczinkowe.
a potem zlapalismy 'stopa' i traktorem wrocilismy do punktu wyjsca. inny pan o rownie pieknym akcenciei powiedzial nam, ze gdzies na tylach farmy sa klatki z krolikami. jak tam dotarlismy akurat byly karmione, glowie resztakami tego czego na farmie zbywa. pozwolili nam je karmic tymi resztakami, ktore wygladaly ciut za dobrze jak na resztki. wiec zapytalam pana czy to aby na pewno wszystko dla korlikow??? stwierdzil ze tak, ale jak cos mi sie podoba, to moge sobie brac. takim to sposobem wrocilismy do domu z pelnym workiem darmowych warzyw. dzieci oczywiescie nie mogly od tych rolikow odejsc, ale ja im sie nie dziwie, bo byly naprawde przepiekne, i takie aksamitne w dotyku no i jedza tak smiesznie...
ale to jeszcze nie koniec wycieczki. w drodze powrotnej niemaz nagle zboczy z trasy, bo zobaczyl na mapie jezioro. ah jak ja lubie takie niespodziewane wycieczki. nie mielismy strojow, zeby sie wykapac, ale byla tam wypozyczalnia lodzi.
tu prosze bardzo wazny pan z wioslami
tu wazna pani na lodzi
wszyscy chieli oczywiscie powioslowac, bo wydawalo sie, ze to takie latwe ;)
nawiasem mowiac, to bylo przeszlo miesiec temu ;)