wtorek, 7 sierpnia 2012

uwaga robaki!

pelno ich bylo. prawdziwych, plastikowych, zelkowych...
fajne byly te urodziny, podobaly mi sie. bylo wszytsko co adam lubi.
goscie, goscie i goscie! malo gosci??? nie, a w sam raz, tak sie u nas na wsi mowilo ;)
na dobry poczatek ania i krzys przyjechali nam pomoc. czyli zaniesc wszystko na gore, rozpalic grila pokroic do trzeba, stoly nakryc, ozdobic, wielkie dzieki kochani!
potem pozostali goscie zaczeli przybywac (oskar z rodzina oraz liczna rodzina kasperskich) i zaczelismy sie bawic. ozdobilismy platkami papierowewe korony z papieru ktory niamaz kiedys z pracy przyniosl. bardzo mi sie ten czerwonawy papier podoba.


potem trzeba bylo sie posilic. zrobilismy ziemie z optluczonych ciastek oreo (ah, ten stukot 8 mlotkow roztrzaskujacych ciastka w drobny mak, te miny skupione!) potem troche nawozu, czyli czekoladowego puddingu i mozna bylo powkladac do srodka robale. no i konsumowac oczywiscie. chyba tylko olivia i zosia zdolaly zjesc do konca.







zaslodzeni i zarobaczenia do granic mozliwosci naszykowalismy sloiki (ktore od jakiegos czasu kolekcjonowalam, bez okreslonego celu) i poszlismy szukac robali.



pierwsi poszukiwacze pobiegli slusznie do dziury w ziemi w ktorej bylo plastikowe pudelko wysmarowane syropem z agawy (ktore zmontowal niemaz)


byly tam prawdziwe robale. musialam ich naprowadzic na drzewo z pajeczyna. tam marta ukryla male plastikowe robaczki. zbieralismy pensetkami, zeby bylo ciekawiej.




potem kazdy dostal swoje pudeko z ryzem i mozna bylo robaczki do niego wypuscic. chyba nikt sie tym bardziej nie bawil niz oskar. nawkladal tam cale mnostwo skarbow, naklejek, patykow, kamykow...


potem odrysowalismy robaki na torebkach, ktore uszylam ze starych zaslon.

i trzeba bylo tort wyciagnac bo towarzystwo zaczelo sie powoli rozplywac. tort tez mial w sobie robaki, na ktore coniektorzy juz nie mogli patrzec: 'o nie znowu te robaki!'.



chyba bylo bardziej duszno niz goraco. ja ciagle nazekalam, ze mi wiatr wszystko psuje, a dziewczyny dziekowaly za ten wiatr, ktory procz tego ze zwiewal, to chlodzil nas przyjemnie. na szczescie udalo sie choc raz zapalic adamowi swieczki. przez moment stracilam nadzieje. juz myslalam, ze sie nie uda.
a co jedli dorosli?
nie jedli mojego coleslaw, i wcale im sie nie dziwie ;)
zjedli za to hamburgery z pysznym, aczkolwiek ciut za ostrym sosem BBC ;) z tego przepisu i moja autorska salatke z fasolki szparagowej, ktora nie byal taka jak byc powinna, ale dala rade.

tak, to byl fajny dzien. zwlaszcza ze goscie z bardzo daleka przyjechali po imprezie do nas. odswiezyc sie prawda, odpoczac, zjesc, pogadac, a co najwazniej to pobawic. wyjechali o 8. na sam poczatek prawdziwej burzy z piorunami i oberwaniem chmury. na szczescie dojechlai do domu cali i zdrowi.
dziekujemy, ze z tak daleka do nas przyjechaliscie.

bym zapomniala
na koniec imprez wybralam sie z dziewczynami (zosia, alicja i olivia) do toalety na siku. w drodze tam (szlysmy po trawniku) oliwia rzuciala haslo: 'don't step on the grass!' i rozsmieszyla mnie do lez. skoczylysmy za to we 4ke przez rowek. wysadzilam 3 panny na 3 rozne toalety, jedna zrobila, druga probowala, a trzecia zawolala: 'ciocia basia, zrobilam kupe!' dodam, ze to nie pierwszy raz drugi numer mi wyciela! a jak wrocilysmy, wszytsko bylo juz posprzatane i mozna bylo udac sie do aut ;)

w aucie zapytalam zosie, co sie jej najbardziej podobalo (adam zasna zanim niemaz silnik odpalil), a ta mi odpowiedziala pytaniem: 'a dlaczego adas plakal jak bawilismy sie w ciuciubabke?' a jak jej wyjasnilam, ze nie dosc, ze nie odpowiedziala na moje pytanie to jeszcze wrocila pamieca do tego malo przyjemnego incydentu, to stwierdzila, ze kurka sie jej najbardziej podobala. piknikujacy niedaleko nas hiszpanie, mileli ze soba 3tygodniowa kurke o imieniu vivian, ktora trzymaja jako zwierze domowe. zapytalam, czy kurka sie juz niesie. panie z szerokim usmiechem odpowiedzialy ze to jeszcze baby ;)
oj barbara, barbara...;)
a w domu adam powiedzial, ze najbardziej podobal mu sie torcik ;)

zabraklo czasu na czytanie. znaczy mi zabraklo, bo dzieci sobie poradzily.


mialam im przeczytac kilka niezmierni ciekawych faktow o karaluchach (zyje miesiac bez jedzenia, moze wstrzymac oddech na 40 min, zyje jeszcze 2 tygodnie po utracie glowy!!!), czarnej wdowie (ktora zostaje wdowa po zjedzeniu meza, a raczej mezow, bo dosc czesto nia zostaje), switeziance (czyli wazce, slusznie porownanej do alfa romeo, samce maja na siusiakach specjalne szczoteczki, ktorymi wymiataja z samic nasienie innych samcow i wpuszczja swoje ;) strzelu bombardierze (centymetrowym zuczku strzelajacym trujacymy babami w oczy wroga), zuku gnojarzu (pieknym czarnym lsniacym, mieszkajacym w kupie, ktora zasadniczo jest tylko przezutym jedzeniem i nie ma w niej nic obrzydliwego, really????) czy swietlikach (ponoc kiedys lapano je w sloiki i uzyano jako latarek, a nawet rozcierano w rekach ktore potem w nocy swiecily) wszystko z tej ulubionej ostatnio ksiazki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz