sobota, 29 września 2012

wyjechalismy latem, a wrocilismy jesienia

kto by pomyslal, ze nie bylo nas tylko tydzien ;)

a wakacje byly cieple, mile, rodzinne. wypoczelismy, wygrzalismy sie w sloncu, wymoczylismy w wodzie, wybiegalismy po piasku.
cel daleki, bo do myrtle beach w NC jedzie sie autem jakies 12 godzin. zaplanowalismy postoj w pieknym miasteczku o znajomo brzmiacej nazwie williamsburg ;) trafilismy na uliczne przedstawienie, byly nawet strasznie glosnie strzaly z armat. adam zaliczyl falatny upadek przy wspinaniu sie na drzewo, do czego sama go namowilam, poszly 3 plastry. odwiedzilismy przydrozny ogrodek warzwny w ktorym rosly i owocowaly drzewa granatowe, masa ziol i kwiatow
odwiedzilam sklep z orzechami, w ktorym mozna bylo skosztowac zasadzniczo wyszystkich rodzajaow orzeszkow. a wieczorem na rynku byl koncert orkiestry ktora drygowal fantastyczny czlowiek, nie moglam sie napatrzec z jaka pasja wykonywal swoja prace. szkoda ze adam byl potwornie zmeczony i o 9 musielismy sie zwinac.
przespalismy sie w motelu i rano ruszylismy w dalsza droge. przed wieczorem bylismy na miejscu. hotel calkiem jak z bajki o nusi. tylko ze nasza 'nusia' wolala kapac sie w basenie, niz na plazy kopac dolki dla syrenek. ja bylam bardziej jak nusia. brakowala mi plazy, ktora tak naprawde byla pod moim nosem, ale nie moglam dzieci na nia namowic, woleli baseny, ktorych bylo strasznie duzo, male, srednie, w ksztalcie rwacej rzeki (lazy river) podgrzewane z babelami, w srodku, na zwenatrz, dla kazdego cos. a plaza tuz za plotem, znaczy najpierw byly oczywscie wydmy ;). zosia mogla siedziec w basenia caly dzine. jej storj zupelnie stracil kolor, niemeza spodenki tez jakies dziwnie zielone sie zrobily.  adam roznie, jednego dnia bal sie nie nie chcial wskakiwac, a drugiego skakal jak szalony za kazdym razem ladujac z glowa pod woda. najsmieszniej bylo, jak sie uparl, ze chce jak zosia sciagnac motylki, a potem wskoczyl do basenu. bardzo byl zdziwony, ze nie wyplynal automatycznie na wiezch, musial troche rekami pomachac. wiecje moylkow nie chcial sciagac, prawda.
a jak udalo sie dotrzec na plaze, niemaz podejmowal proby puszczania latawca. na 3 dzien sie udalo. ludzie przychodzili mu gratulowac, bardzo mocno sie staral, ale nie wychodzilo mu na poczatku. a jak sie udalo to nie mogl przestac.
plaza byla bardzo fajna, szeroka z mnustwem muszelek. adam przerosl mistrza, czyli mnie, znaczy sie potrafil zbierac dluzej niz ja, a ja naprawde potrafie dlugo zberac, az mnie plecy bolalay i musialam go namawiac, zebysmy juz poszli do zosi na basen. przywiezlismy cale pudelko muszelek, a najfajniejsze jest to, ze one wcale nie smierdza!!! ja bardzo szukalam oszlifowannych przez ocean galezi, ale nie znalazlam ani jedneji. no ale oni pewnie wszytskie drzewa wycieli, zeby hotele wybudowac, bo mysle, ze tam kiedys musialy jakies drzewa rosnac. smutne to troche. bo to miejsce tak naprawde nie maialo klimatu. ma potencjal, ale poszli na latwizne, nabudowali hoteli przy samej wodzie, wstawili baseny posadzili palmy i tyle. jednego dnia przejechalismy sie na deptak, ponoc jednej z najladniejszych w stanach, no ja nie wiem, ale ladnego to oni nie wdzieli. przy tym deptaku nie bylo nawet jednego miejsca, w ktorym chciala bym zjesc, jednej lodziarni, w ktorej chciala bym kupic loda, jednego sklepiku z pamiatkami, do ktorego bym z przyjemnosca weszla...

a fajnie bylo, ze juz pierwszego dnia udalo sie znalez pyszna smazalnie. zoisa zasmakowala w krewetkach, i grilowanych i smazonych w panierce. adam zajadal sie ryba, a niemaz przegrzebkami, ktore byl tak sodkie, ze w ustach sie rozplywaly. do tego swieza salatka z kapusty i nic wiecej nie trzeba bylo. szkoda, ze za 3 razem wzielismy jedzenie na wynos i to juz nie bylo to samo jedzenie, zupelnie...
udalo sie tez znalez te najlepsze lody, szyld glosil, ze sa to domowe lody i chyba nie klamali, bo to byly najmniej slodkie lody jakie w zyciu jadlam. pozytywnie malo slodkie, przepyszne, kazdy mial swoje ulubione, niamaz wisniowe (w zyciu bym nie pomyslala), zosia o smaku gumy do zucia, prawda, ale naprawde mialy snak gumy, ja klonowe z pekanami, a adam bananowe.

w srode po poludniu wybralismy sie do wesolego miasteczka, no i nie bylo dobrze, bo poza sezonem, jest w tygodniu zamkniete...ale na szczescie bylo otwarte nastepnego dnia. czy powinnam pisac w tym miejscu, ze nie przepadam za takimi instytucjami??? ja bym jeszcze zniosla same karuzele, ale ta cala otoczka. nawet wata cukrowa  musi miec tyle barwnika, ze rak 2 dni nie moglam domyc, ze sprzedawana jest w wielkim plastykowym pudle nie wspomne. ehhh. no ale bylo tez smiesznie. zwlaszcza na pierwszej przejazdzce. jakies takie szerokie wagoniki jadace w kolko ze spora predkoscia. adam mial oczy jak 5 zlotych, ale nie plakal, w pewnym momenie zaczelo sie toto zatrzymywac i adam myslal. ze to juz, ale wtedy padlo z glosnikow, zeby sie mocno trzymac i ruszylo do tylu. no i w tym momenie ja sie ze smiechu poplakalam. tego bylo dla adama za duzo. byl przerazony, ale o dziwo nie plakal. potem to juz glownie zosia z tata jezdzila. czasem bylo slabo, bo adamowi brakowalo centymerta, zeby na czyms sie z zosia przejechac, czasami zosia byla na cos za niska. ale mysle, ze ogolnie wyjezdzili sie za wszytskie czasy. niemaz zaliczy 2 razy  rollercoaster, tak mu sie spodobal, namowil mnie na koniec. nie bylam chetna, zwlasza, ze juz prawie zamykali, nikt inny nie jechal, ja sama w calym pociaga, w ciemna noc??? no ale zaczeli przychodzic jacys ludzie, wiec pojechalam. o moj boze, nawet nie chce mi sie wspominac, jechalam w pierwszym wagonie, bo jest ponoc najlepszy. glowa bolala mnie jeszcze nastepnego dnia rano. bez komentarza, prawda, za stara jestem na takie numery.
a w drodze powrotnej zatrzymalismy sie u marty i artura. dzieci bawily sie na dworze mimo ulewnego deszczu, a my pogadalismy o nowej bardzo rygorystycznej diecie artura, ktora daje efekty, chlopaki jak zwykle byli na  zakupach, a my zmarta jak zwykle gadalaysmy o swoich sprawach do poznych godzin nocnych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz