poniedziałek, 18 lipca 2011

very berry niedziela
















































na maliny i jagody zachcialo sie nam jechac. trasa dluga, cale poltorej godziny w jedna strone, upal piekielny, na niebie ani jednej chmurki, na szczescie troche wialo. malin bylo zatrzesienie, pyszne, soczyste, takie PRAWDZIWE. jagod zdecydownie mniej, ale zrywanie ich szlo mi lepiej niz malin. jestem cala podrapana na rekach, ale szczesliwa, potrzebne mi to bylo bardziej niz dzieciom, moze po prawdziwej lace nie pobiegalam, ale przynajmniej szlysmy z zosia dosc polnym poboczem (staram sie wymazac z pamiecie te za szybko i czesto mijajace nas samochody, juz praiwe mi sie udalo...)adam zrywal z wielkiem zacieciem, a jak wpadlo mu w raczki cos mniej dojrzalego pokazywal mi i pytal: 'to to?' ja na to ze takie nierozowe sa niedobre, wyrzucal je w mig i szukal kolejnych w moich rekach glownie. zosia radzila sobie swietnie sama, aczkolwiek moja kobialke raz wyczyscila do dna.
w praktyce wyglada to tak, ze jesc mozna ile sie chce, a placi sie za te, ktore sie do kobialki uzbieralo. smialam sie, ze beda nas przy kasie wazyc, alicja by najwiecej musiala dopacic, prawdziwy z niej owocowy potwor, choc adamowi tez nic nie brakowalo.
po zasluzonej pracy nagroda, ta najlepsze, czyli lody z samochodu. zimne, slodkie, dobre, ponoc ;)

a dzis wczorajsze zbiory w wiekszosci wyladowaly w ulubiony deserze:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz